Do stolika dziennikarskiego w Sejmie podchodzi reporter dużej telewizji. O co chodzi z tą blogerką, o której pisze „Dziennik”? Kolega tłumaczy, o co chodzi. Aha… Ale to takie insajderskie jest. Może z tysiąc osób by zainteresowało. Nie ma sensu robić materiału.
Uśmiechnęłam się krzywo, słysząc tak brutalne podsumowanie rzeczywistości, w której sama żyję. No tak, kogo to obchodzi. A w światku histeria taka, jakby nam niepodległość zabierali, do więzień wtrącali, jeść nie pozwalali. Czuma syn mówi nie kłamcie – niedobrze. „Dziennik” mówi nie bądźmy dwulicowi – też niedobrze. Bo nie chodzi o treść, lecz, mili państwo, o formę. Czuma sypał wulgarnymi określeniami, „Dziennik” ohydnie szantażował.
To te dwie rzeczy – wulgaryzmy Czumy i szczeniacki szantażyk „Dziennika” – są główną issue w blogosferze. Nie jest nią uchylanie się od odpowiedzialności przed sądem za własne słowa, nie jest nią fakt, że pani prezes Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ma dwie twarze, nie są nią też takie słowa owej prezes (za „Dziennikiem”):
Gdyby znano moje nazwisko, to każdy polityk czy dziennikarz, którego krytykowałam, mógłby mnie pozwać – choćby o 10 tysięcy złotych odszkodowania. A ja nie miałabym szans w zderzeniu z ich prawnikami.
A tymczasem to właśnie nad nimi powinniśmy się pochylić, to je powinniśmy cytować. Bo oto pani Katarzyna uważa się za osobę, której z jakiegoś powodu nie wolno pozywać. Mnie wolno pozywać, moich kolegów dziennikarzy można pozywać, mojego sąsiada mogę pozwać, nawet prezesa PiS można pozwać, ba, można z nim wygrać. Pani Katarzyny nie wolno. Ma ona święte i niezbywalne prawo na podstawie strzępków wyguglowanych informacji tworzyć alternatywną rzeczywistość, której bohaterami są znane z imienia i nazwiska osoby, i nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności. A prawo takie ma, bo – uwaga, uwaga – sama je sobie nadała.
Oprócz nadania sobie statusu świętej krowy i żądania, żeby wszyscy go respektowali, bo tak, pani prezes wymyśliła, jak być i nie być jednocześnie. Nie dbająca o popularność ani o laury blogerka zaczęła rozmawiać z dziennikarzami. Wywiady, autografy, o ja zawiedziona, o ja niezależna, o jak mnie wszyscy chcą w redakcji, ale ja odmawiam, och, ach. Robert Mazurek, który z tą panią się spotykał, obrał sobie rolę jej trybuny propagandowej. Jego prawo.
Ale nieujawnianie informacji, w których posiadaniu się jest, rzadko w mediach stanowi prawo. Jeśli więc „Dziennik” dowiedział się, kim jest uparcie strzegąca prawa do – cytując komentarz Pawła Wrońskiego z „GW” – strzelania zza węgła internautka, nie widzę powodu, dla którego miałby tego nie podać do publicznej wiadomości. Styl, w jakim wykonał swoją powinność, telefony, straszenie, próby, ekhem, „negocjacji”, i wreszcie szopka pod hasłem nie ujawniamy nazwiska, tylko podajemy wszystkie dane, to obrzydlistwo. Jeśli nieprawdą jest informacja o szkoleniu przez jej fundację dziennikarzy TVP Kwiatkowskiego, to kataryna ma nawet szansę odegrać się w sądzie.
Ci, na których temat nieprawdę napisała kataryna, też taką szansę już mają. Dzięki „Dziennikowi”. Ale droga do ucywilizowania sytuacji, w której strzelający w plecy anonim uważany jest za bohatera, niestety wciąż daleka. I, wbrew temu, co powiedział lekceważąco kolega z telewizji, powinna być ona przedmiotem troski nas wszystkich, a nie tylko garsteczki blogerów politycznych. Bo te insajderskie problemy dotyczą każdego, kto kiedykolwiek został obrażony bądź pomówiony w internecie.